piątek, 12 kwietnia 2013

Rozdział 4 "Odeszli"



Caris obudziła się równo z promieniami słońca, które wdarły się do jej małego pokoiku. Jęknęła głucho będąc świadoma, że dzisiaj czeka ją kolejny dzień w zwykłej, mugolskiej szkole. Wyszła z łóżka i natychmiast głośno zaklęła. Usiadła na łóżku i kopnęła leżącą na ziemi książkę, która była sprawcą okropnego bólu w stopie. Rozmasowała bolące miejsce i lekko utykając podeszła do szafy. Z utęsknieniem spojrzała na strój kąpielowy, w którym jeszcze cztery dni temu była nad morzem. Wrzesień przyszedł stanowczo zbyt szybko. Wciągnęła obcisłe dżinsy, a zaraz potem czerwoną koszulę w kratę.  Szybkimi ruchami rozczesała brązowe pukle, które związała w wysoką kitkę. Podparła się pod boki obserwując swoje odbicie w lustrze. Z zadowoleniem kiwnęła głową i z przerażeniem spojrzała na swoją podłogę. Zawalona różnymi kosmetykami, ubraniami i innymi przedmiotami wyglądała jak pole bitwy. Podeszła do łóżka i wyjęła spod poduszki różdżkę. Z uwielbieniem pogłaskała drewienko i wykonała szybki ruch. Po chwili mogła obserwować swój fioletowy dywan.  Wszystkie ubrania, które nie nadawały się do noszenia znalazły się w białym koszu na brudy, który stał tuż przy drzwiach. Obok niego stał dmuchany fotel, również barwy ciepłego fioletu. Caris ponownie podeszła do szafy i wyjęła czarne trampki, które wsunęła na stopy. Z zadowoleniem stwierdziła, że nawet łóżko, które stało tuż przy oknie zostało dokładnie zasłane. Sięgnęła po torbę ze skóry, w której znajdowały się już odpowiednie książki i zbiegła na dół. Słyszała już odgłosy rozmowy, która odbywała się w kuchni. Rzuciła torbę na podłogę i uśmiechnęła się do wujostwa.
-Jak wrócisz ze szkoły, to będziesz musiała posprzątać w pokoju - oświadczyła stanowczo Eva Waiss.
-Już to zrobiłam.
Caris poczuła na sobie zdziwione spojrzenie ciotki, która po chwili opuściła pokój, aby sprawdzić. Brian uśmiechnął się znacząco do dziewczyny, która odwzajemniła gest i nalała sobie świeżego soku z pomarańczy. Opróżniła szklankę i usiadła na chłodnym, kuchennym blacie. Pozwoliła, aby nogi swobodnie zwisały i bębniła palcami o twardy materiał. Dokładnie wiedziała, kiedy Eva Waiss opuściła jej pokój. Kobieta miała zwyczaj trzaskania drzwiami, jakby chciała zaznaczyć swoją obecność. Po chwili pojawiła się w kuchni i wymierzyła oskarżycielsko palcem w swoją podopieczną.
-Na pewno użyłaś magii, bo tylko ja umiem tak ścielić łóżko!
-Wiem ciociu, bo ty też jej używasz.
Brian parsknął śmiechem widząc minę pokonanej żony. Caris uśmiechnęła się szeroko. Raz przyłapała ciotkę, gdy użyła magii, by ogarnąć pokój. Od tamtej pory także używała magii. W końcu ona, jako czarownica kształcąca się w domu, miała takie prawo.
-Jeden do zera, dla małej.
Codzienny rytuał. Caris widywała codziennie rano te same obrazy. Wujka Briana, który przeglądał prasę. Trzy dzienniki, które były sprzedawane w Margate zajmowały połowę powierzchni stołu i wszystkie otwarte były na jednym dziale. Sport, to było życie Briana Waissa. Jego żona zazwyczaj starała się sprawdzać, czy zarówno Brian, jak i Caris są przygotowani do wyjścia i na pewno niczego nie zapomną. Potem siadała obok męża i krytycznie spoglądała na powstały bałagan. Po chwili zbierała makulaturę i pomimo protestów męża, wynosiła do salonu. Brunetka spojrzała na tkwiący na lewej ręce zegarek i westchnęła ciężko. Zeskoczyła z blatu i poklepała wuja po ramieniu. Nie okazywali sobie uczuć, typowych dla opiekuna i nieletniej. Byli, jak najlepsi przyjaciele i właśnie tak spędzali czas. Na żartowaniu, obgadywaniu plotkujących przyjaciółek ciotki Evy, oraz krzywych nóg modelek. Ciotka Eva była totalnym przeciwieństwem. Chciała być obecna w każdej chwili jej życia, a najlepiej pilnować, aby o nic się nie potknęła, ani nie zraniła. Na dłuższą metę było to uciążliwe.  Caris pocałowała ciotkę w policzek i narzuciła na ramiona skórzaną kurtkę.
-A może Brian, by cię podwiózł?- zapytała nagle Eva.
-Ciociu, szkołę mam pięć minut drogi stąd. Dam radę…
-Spokojnie –szepnął Brian.
-Nie mówcie, że przejęliście się tymi morderstwami -jęknęła Caris.- Ciekawe, kto, szukałby ofiar w poczekalni Boga*?
-Tylko miej przy sobie telefon – mruknęła Eva.
-Zawsze mam go przy sobie.
Caris westchnęła przeciągle i wyszła z domu. Odetchnęła świeżym powietrzem i z utęsknieniem spoglądała na fale. Białe bałwany nieśpiesznie rozbijały się o kamienne nabrzeże. Caris miała wrażenie, że lada chwila zobaczy uśmiechnięte syreny w otoczeniu delfinów. Zawsze widziała w tej zatoce, coś magicznego. Powolnym krokiem przedzierała się przez złocisty piasek widząc już chodnik. Otrzepała spodnie i trampki z piasku. Nie miała ochoty na kolejną kłótnię z woźnym, na temat zaśmiecania korytarzy. Z uśmiechem rozglądała się po zielonych uliczkach Margate. Drzewa rosły tutaj wyjątkowo wysoko, a trawa miała niezwykle soczysty kolor. Zieleń koiła oczy i zszargane nerwy. Lubiła zatrzymywać się pod jedną z jabłonek pani Marple i spoglądać na morze. Stąd wyglądało groźnie i jednocześnie wspaniale. Jedynym minusem mieszkania tutaj był niewiarygodnie mocny wiatr, który zawsze robił z fryzur siano. Caris przejechała dłonią po rozwianych włosach mając nadzieję, że wchodząc do szkoły nie będzie przypominała żadnej z wielkich gwiazd lat czterdziestych. Budynek szkoły był jednym z najmniejszych miejsc publicznych w mieście. Posiadał jedynie dwa piętra, a wszystkie ściany zostały pomalowane na cytrynowy kolor. To sprawiało, że się wyróżniał na tle wszystkich, białych budynków. Vera śmiała się, że gdyby kościół miał podobną barwę, może trafiałaby do niego, co niedzielę.  Caris weszła na prawie pusty parking, który według niej był zupełnie niepotrzebny. Niewiele osób posiadało samochody, a nawet, jeśli, to preferowali pieszo przyjść do szkoły. Szczególnie teraz, gdy na błękitnym niebie pojawiło się złote słońce. Czuła jego ciepło na swoich policzkach, a potem usłyszała gwar rozmów. W końcu im bliżej szkoły, tym większe natężenie decybeli. Caris pchnęła oszklone drzwi i po chwili omal nie zginęła w tłumie uczniów. Małe miasteczko tutaj traciło przymiotnik „małe”. Wąskie korytarze pokryte zimnymi płytkami przypominały tor przeszkód, który można pokonać tylko czołgając się pomiędzy stopami innych uczniów. Zręcznie wyminęła pulchnego chłopaka i podeszła do swojej szafki, która znajdowała się tuż koło klasy od historii. Uważnie rozglądała się po wąskim korytarzu, ale nie dostrzegła złotych włosów Very. Tutaj, gdzie połowa osób miała włosy o barwie zboża, Vera zawsze ginęła w tłumie. Jednak jej głos zawsze wybijał się ponad innymi.  Z głośnym trzaskiem zamknęła szafkę i ledwie dopchnęła się do klasy. Ziewnęła przeciągle i usiadła na swoim stałym miejscu. Ławka tuż przy oknie, z którego miała widok na oddalony lasek. W tym miejscu spotykali się uczniowie, którzy w czasie przerwy woleli skryć się prze czujnymi spojrzeniami nauczycieli. Caris rozpakowała się i zaczęła stukać o drewniany blat stołu. Ponury profesor Banner powoli zaczął się szykować do rozpoczęcia lekcji, gdy Vera omal go nie przewróciła. Podekscytowana blondynka wyjąkała przeprosiny, pomagając podnieść się pulchnemu nauczycielowi i natychmiast podbiegła do zdziwionej Caris.
-Nie zgadniesz, kogo widziałam w sekretariacie –wysapała.
-Gumisia.
W tym momencie Vera zamarła i parsknęła śmiechem. Tylko Caris wiedziała, że blondynka nadal uwielbia ową bajkę. Wyśmiewała ją za to przy każdej okazji, ale w taki sposób, aby nikt się nie domyślił.
-Skąd ci się wziął gumiś?- zapytała ocierając łzy, które wypłynęły z błękitnych tęczówek.
-Byłaś taka podekscytowana…
-Haha- mruknęła z sarkazmem i wywróciła oczami.- Zgaduj dalej.
-Nie cierpię tej zabawy- warknęła Caris.- No mów.
-Tego chłopaka z parku. Jest nowy i będzie chodził z nami do klasy.
Caris uciszyła ją szybko jednym gestem, ponieważ owy chłopak właśnie wszedł do klasy. Dopiero teraz zauważyła dokładnie jego twarz. Skóra w kolorze mleka, malutkie, blisko siebie osadzone oczy, których barwa była zupełnie nie do określenia. Z daleka wydawały się czarne, ale gdy zmierzał w ich stronę, Caris miała wrażenie, że zrobiły się niebieskie. Czarne krótko ostrzyżone włosy były dokładnie ułożone, a usta przypominały pojedynczą kreskę. Usiadł dwie ławki za nimi, ale brązowowłosa wciąż czuła na sobie jego spojrzenie. Splotła dłonie razem i starała się skupić na słowach nauczyciela, który prosił o dobre traktowanie nowego ucznia. Alan Dawson…
            Na lekcji była kompletnie otępiała. Wciąż czuła jak wzrok nowego chłopaka wwierca się w jej plecy, przez co bała się wykonać jakikolwiek ruch. Miała wrażenie, że jej dusza drży pod wpływem jego spojrzenia. Bała się, że w końcu wyparuje, lub zniknie całkowicie. Drżącą dłonią ujęła długopis i otworzyła zeszyt. Poczuła na sobie pełne samozadowolenia spojrzenie nauczyciela, który miał nadzieję, że choć jedna osoba zainteresowała się jego lekcją. Był w błędzie. Caris czuła, że zaraz zwariuje. Musiała się czymś zająć. Rysowała w swoim zeszycie każdą rzecz, o jakiej pomyślała. Dlatego po chwili biała kartka została zapełniona rysunkami kwiatów, książek i twarzy. Najwięcej było tam zwierząt. W jednym z rogów pojawił się delikatnie naszkicowany kotek, a obok orzeł. Stworzenie miało otwarty dziób i rozwarte, złowrogo pazury. Wyglądało, jakby szykowało się do ataku. Dźwięk dzwonka był jak wybawienie. Caris zebrała szybko swoje rzeczy i szybkim krokiem opuściła sale.

***

Krople deszczu powoli zaczynały uderzać o szybę dormitorium. Ginny po raz kolejny otarła z policzków łzy, których nie umiała powstrzymać. Musnęła opuszkami chłodną taflę szkła, która oddzielała ją od powietrza. Rozejrzała się po pustym dormitorium, jakby po raz kolejny chciała sprawdzić, czy nikogo tu nie ma. Małe pomieszczenie było zapełnione meblami w kolorze ciemnego drewna i pięcioma łóżkami. Dominował tu szkarłat, który teraz mocno raził oczy Gryfonki. Panna Weasley ponownie zrezygnowała z kolacji, aby pobyć sama. Jeszcze rok temu nie zniosłaby tego, nigdy nie była pustelnikiem. Zawsze w otoczeniu przyjaciół, ludzi, którzy ją cenili i kochali. Przejechała dłonią po potarganych puklach, które opadały na blade ramiona. Wpatrywała się w Zakazany Las, który otoczony był złowrogą mgłą. Starała się sobie wyobrazić, co może teraz porabiać Harry. Jej Harry. Zawsze go tak nazywała, od zawsze należał do niej. Przez lata ukradkiem wpatrywała się w te zielone tęczówki, w których dostrzegała całą gamę uczuć.
Cierpienie…
Co roku inne wyzwanie, które powodowało bliskie spotkanie ze śmiercią. Ginny już nieraz miewała w sny, w których Potter te potyczki przegrywał. Jednak on zawsze wychodził z nich cało, jedynie z licznymi zadrapaniami. Chciała być częścią jego życia, co oznaczało wyzbycie się strachu i odszukania w sobie tej gryfońskiej odwagi.  Teraz, gdy to zrobiła, on odszedł.
Przyjaźń…
W to, w jaki sposób traktował otaczających go ludzi. Ginny zawsze to podziwiała. Na początku nieśmiała dziewczynka patrzyła na miłość swego życia. Otworzyła swoje serce na ludzi i natychmiast spotkała ją nagroda w postaci Demelzy, oraz Luny. Obie dziewczyny stały się jej bliskie, ale żadna nie umiała zastąpić Hermiony. To właśnie panna Granger zajmowała specjalne miejsce w sercu rudowłosej. Były dla siebie jak siostry, której żadna z nich nie posiadała. Często siadywały w pokoju panny Weasley i mówiły o swoich uczuciach. Nie zwracały uwagi na różnicę wieku, w takich chwilach było to nie istotne.  A ona odeszła.
Miłość…
Później, gdy napotykała jego spojrzenie, dostrzegała to uczucie. Było ukryte w zakamarkach duszy. Na początku nie podobało jej się, że uczuciem tym została obdarzona Cho Chang. Obserwowała jak Krukonka powoli zaczyna odwzajemniać uczucia, a ona starała się zapomnieć. Ból towarzyszył jej codziennie, ale starannie go ukrywała. Nikt nie mógł go dostrzec, ale czujne spojrzenie Hermiony natychmiast go znalazło. Dała jej radę, która natychmiast odmieniła jej życie. Harry był zakochany w Cho, a ona szukała szczęścia u Deana. Ale rok później, to uczucie zostało skierowane do kogoś innego. Widziała ten błysk w oku, gdy ich spojrzenia się spotykały. Ron tak na nią nie patrzył, w końcu był jej bratem. Czasem upierdliwy i denerwujący, ale kochający brat. Nie była z nim blisko, wolała zabawy z Fredem i George` em, ale lata w Hogwarcie bardzo ich do siebie zbliżyły. Za bardzo ingerował w jej życie, chciał mieć wszystko pod kontrolą, ale właśnie w ten sposób okazywał jej uczucie. Nie okazywał miłości w otwarty sposób, ale widziała to. A teraz, on odszedł.
Z jej piersi wyrwał się rozpaczliwy szloch, którego nie umiała zatrzymać. Drzwi od dormitorium natychmiast się otworzyły i do środka wpadła Demelza. Blondynka natychmiast ściągnęła przyjaciółkę z parapetu i przycisnęła do swojej piersi. Ginny wtuliła się w sweter przyjaciółki i w starała się wylać wszystkie złe emocje. Czuła dłoń przyjaciółki na włosach, a potem kojący głos w uszach. Jej nozdrza wypełnił zapach truskawek, który zawsze towarzyszył pannie Robins.
-Wszystko będzie dobrze…
-Dlaczego mnie zostawili?- wyszlochała.
-Nie mieli wyboru. Pomyśl o tym tak, niedługo wojna się skończy i znów do nas wrócą –szepnęła.
-A jeśli coś pójdzie źle i Harry…
-Ginny –syknęła Demelza i odsunęła zapłakana dziewczynę od siebie.- Nie bądź pesymistką! Harry jest świetnym czarodziejem i na pewno poradzi sobie w każdej sytuacji!
-Skąd w tobie tyle siły?- zapytała z podziwem Ginny i otarła resztki łez z policzków.- Ludzie ledwo się trzymają, a ty…
-Po prostu wierzę, że kiedyś będzie lepiej –wzruszyła ramionami.- Poza tym życie jest zbyt krótkie, aby marnować je na słabości.
Ginny ponownie spojrzała na twarz przyjaciółki. Demelza nie wyróżniała się w tłumie prawie niczym. Miała okrągłą twarz i porcelanową  cerę. Na jej policzkach zawsze kwitły czerwone rumieńce, na które blondynka klęła w każdej możliwej sytuacji. Kiedyś nauczyciele ciągle sprawdzali jej temperaturę, ale w końcu zrozumieli, że u Demelzy to jest normalne. Blond loki delikatnie okalały twarz i opadały na szczupłe ramiona. Granatowe oczy często przypominały atrament. Jednak Ginny widziała w swojej przyjaciółce coś, czego nikt inny nie potrafił dostrzec. Biła od niej niesamowita siła, jakby nic nie mogło jej złamać. Śmiała się głośno, ale zdecydowanie. Zawsze zachowywała spokój, co niezwykle pomagało jej w czasie gry w Quidditcha. Dłonie Demelzy poklepały ją po policzkach i pomogły jej podnieść się z podłogi.
-Rozmawiałam z Neville` em i chyba mam świetny pomysł –oświadczyła stanowczo.
Ginevra przyjrzała jej się jeszcze raz i zobaczyła dziwny błysk w oku. Coś na wzór szaleństwa i radości. Demelza pociągnęła ją za nadgarstek i siłą wyprowadziła z dormitorium. Pokój Wspólny wydawał się pusty. Ludzie nie spędzali już tam wolnego czasu, przeżywali wojnę w łóżkach. Ginny też miała taki zamiar. Chciała dotrzymać obietnicy danej swojej matce i nie pakować się w kłopoty. Musiała wyjść z wojny bez szwanku, aby potem znów być z Harrym. Neville był jedną z trzech osób, które siedziały w salonie. Dwie trzecioklasistki pisały wypracowanie i szeptały coś do siebie tak, aby nikt nie dosłyszał. Ginny dopiero po chwili zauważyła, że na koszuli przyjaciela znajdują się szkarłatne plamy. Wydała z siebie zduszony okrzyk i podbiegła do czarnowłosego. Neville uśmiechnął się do niej wesoło, najwyraźniej nie zwracając uwagi na okropne zadrapanie, które szpeciło jego twarz.
-Neville, co się stało?- wyszeptała.
-Miałem szlaban u Alecto –wyjaśnił szybko i machnął ręką. –Nie musisz się tym przejmować.
-Chyba żartujesz!- warknęła.- Musisz iść do pani Pomfrey.
-Ginny uspokój się –poleciła stanowczo Demelza i opadła na szkarłatną kanapę. –Musimy z tobą porozmawiać!
Ginny przeniosła wzrok na swoją przyjaciółkę, która wyglądała jak oaza spokoju. Oczy miała utkwione w płomieniach ognia, które rzucały na jej twarz delikatną poświatę. Usta wygięła w delikatnym uśmiechu, jakby była dumna ze swojego pomysłu. Rudowłosa usiadła na fotelu i przyglądała się Neville` owi.
-Demelza wpadła na świetny pomysł. Całkowicie ją popieram, ponieważ uważam, że dyktatura Carrowów powinna się zakończyć.
-Neville nie wiesz, co mówisz - wyszeptała przerażona Ginny i zasłoniła usta ręką.- Chyba nie chcesz wszczynać rewolucji! Nie, gdy dyrektorem jest Rudolf Lestrange!
-Aż tak wysoko nie mierze –zachichotał.- Chcemy odnowić GD.
Ginny spojrzała na niego z przerażeniem. Pokręciła powoli głową i spojrzała na Demelzę, która przeniosła powoli wzrok na swoją przyjaciółkę. Przerażenie na chwilę sparaliżowało całe jej ciało. Starała się zachować spokój, nie chciała ponownie się rozpłakać. Oczami wyobraźni widziała Harry` ego, który kręcił głową. Nie chciałby tego, pomyślała Ginny, Miałam być bezpieczna.
-Odbiło wam - warknęła.- Dzieciaki umierają ze strachu, a wy je chcecie zagonić do walki! To jest bezsensowne narażanie naszego życia!
Demelza splotła ręce na piersi, ale nie spuściła wzroku, gdy Ginny posyłała w jej stronę gromy. Taka już była. Demelza nie potrafiła odpuścić, nawet gdy chodziło o głupoty. W końcu miała w sobie tę cholerną, gryfońską dumę. Spojrzała na Neville` a, który opuścił głowę.
-Mam to załatwić sama?- zapytała, a gdy nie uzyskała odpowiedzi podniosła się z miejsca.- Gin, tu już nie chodzi o ciebie. Ty zawsze po lekcjach idziesz do dormitorium, a ja zostaje i słyszę to wszystko! Te krzyki pierwszaków, które są torturowane dla zabawy. Rozumiesz Gin? DLA ZABAWY!
-Demelzo, tym nie poprawisz ich sytuacji!- krzyknęła rudowłosa również wstając ze swojego miejsca. –Wręcz ją pogorszysz!
-Ty się po prostu boisz!
-Jak śmiesz!
-DOSYĆ!- głos Neville` a przebił się przez okrzyki dwóch Gryfonek.- Demelzo, jeśli Ginny nie chce w tym brać udziału, nie możemy jej zmusić.
Ginevra spojrzała na niego ze zdziwieniem. Usłyszała w jego głosie coś dziwnego, czego nigdy nie usłyszała. Nutkę rozczarowania. Nie potrafiła w to uwierzyć. Spojrzała na przyjaciela i szukała w nim tego małego chłopaczka, który jąkał się, gdy zapraszał ją na bal. Pokręciła głową z wściekłością.
-Chcecie umierać? Proszę bardzo, tylko pamiętajcie o wyborze trumien!- warknęła i szybkim krokiem ruszyła w stronę dormitorium.
Pierwsze łzy spłynęły, gdy trzasnęły drzwi. Dopiero wtedy zrozumiała, że naprawdę się boi.
                                                                                      
***
            Caris poczuła, jak pierwsze krople spadają na jej głowę. Zaklęła nad swoją głupotą, wiedząc, że ta kurtka nie ma kaptura. Pochyliła głowę i przyspieszyła chcą jak najszybciej znaleźć się w domu. Weszła na plażę i próbowała brnąć przez piasek. Jednak tym razem sypkie ziarna nie pomagały. Mokre przylepiały się do butów i sprawiały, że krok nastolatki był ciężki i powolny. Rozwścieczone fale uderzały o brzeg i skały. Caris spojrzała na wysoki klif, który otoczony był lasem. Nigdy w nim nie była, ze strachu przed zagubieniem. Kolejny ryk wiatru odbił się echem, a ona nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwróciła się szybko, ale jej oczom ukazał się pusty teren.  Zmrużyła oczy, chcąc dostrzec coś więcej, ale nie było jej to dane. Deszcz się wzmocnił i zamazał krajobraz. Pierwsze kosmyki przylepiły się jej do szyi i twarzy, gdy ponownie ruszyła w kierunku domu. Chciała podbiec, ale nagle się potknęła i upadła w piasek. Zakaszlała chcąc się pozbyć ziaren, które wciągnęła razem z powietrzem. Podniosła się powoli, czując ból w prawym kolanie, gdy nagle dostrzegła czyjeś ślady. Deszcz zaczął je niszczyć, dlatego nie przejmując się zimnem i mokrymi ubraniami ruszyła za nimi. Szła szybko mając nadzieję, że deszcz nie zmyje wszystkich. Z przerażeniem zauważyła, że prowadzą do jej domu, do jednego z okien. Stanęła na palcach i dostrzegła salon, gdzie Eva rozmawiała właśnie z Brianem. Pokręciła powoli głową i ruszyła w stronę drzwi. Gdy weszła do środka natychmiast zobaczyła spojrzenie wujostwa.
-Nareszcie, gdzieś ty była?- zawołała z wyrzutem ciotka.
-W szkole - odparła powoli Caris.
Przyjrzała się ciotce podejrzliwie. Przecież nigdy nie słyszała takich wyrzutów za lekkie spóźnienie. Spod kurtyny ciemnych loków zauważyła zaczerwienione oczy. Przyjęła podane przez Briana koce, którymi miała się rozgrzać i ruszyła powoli do siebie. Schody skrzypiały cicho, dlatego powoli i ostrożnie się cofnęła.
-Od jutra będziesz ją zawoził do szkoły i z powrotem!- oświadczyła szeptem Eva.
-Nie upilnujesz jej zakazami i uwiązaniem na smyczy –warknął mężczyzna.- W końcu zerwie uwięź i wtedy będzie w większym niebezpieczeństwie!
-Mów jak chcesz!
Caris powoli weszła na szczyt schodów i zamknęła drzwi od pokoju. Przebrała się w dres i szczelnie owinęła kocami. O jakim niebezpieczeństwie mówili?

*Margate nazywa się poczekalnią Boga, ponieważ większość mieszkańców to starsze osoby.

Obserwatorzy