Caris
obudziła się równo z promieniami słońca, które wdarły się do jej małego
pokoiku. Jęknęła głucho będąc świadoma, że dzisiaj czeka ją kolejny dzień w
zwykłej, mugolskiej szkole. Wyszła z łóżka i natychmiast głośno zaklęła.
Usiadła na łóżku i kopnęła leżącą na ziemi książkę, która była sprawcą
okropnego bólu w stopie. Rozmasowała bolące miejsce i lekko utykając podeszła
do szafy. Z utęsknieniem spojrzała na strój kąpielowy, w którym jeszcze cztery
dni temu była nad morzem. Wrzesień przyszedł stanowczo zbyt szybko. Wciągnęła
obcisłe dżinsy, a zaraz potem czerwoną koszulę w kratę. Szybkimi ruchami rozczesała brązowe pukle,
które związała w wysoką kitkę. Podparła się pod boki obserwując swoje odbicie w
lustrze. Z zadowoleniem kiwnęła głową i z przerażeniem spojrzała na swoją
podłogę. Zawalona różnymi kosmetykami, ubraniami i innymi przedmiotami
wyglądała jak pole bitwy. Podeszła do łóżka i wyjęła spod poduszki różdżkę. Z
uwielbieniem pogłaskała drewienko i wykonała szybki ruch. Po chwili mogła
obserwować swój fioletowy dywan.
Wszystkie ubrania, które nie nadawały się do noszenia znalazły się w
białym koszu na brudy, który stał tuż przy drzwiach. Obok niego stał dmuchany
fotel, również barwy ciepłego fioletu. Caris ponownie podeszła do szafy i
wyjęła czarne trampki, które wsunęła na stopy. Z zadowoleniem stwierdziła, że
nawet łóżko, które stało tuż przy oknie zostało dokładnie zasłane. Sięgnęła po
torbę ze skóry, w której znajdowały się już odpowiednie książki i zbiegła na
dół. Słyszała już odgłosy rozmowy, która odbywała się w kuchni. Rzuciła torbę
na podłogę i uśmiechnęła się do wujostwa.
-Jak
wrócisz ze szkoły, to będziesz musiała posprzątać w pokoju - oświadczyła
stanowczo Eva Waiss.
-Już
to zrobiłam.
Caris
poczuła na sobie zdziwione spojrzenie ciotki, która po chwili opuściła pokój,
aby sprawdzić. Brian uśmiechnął się znacząco do dziewczyny, która odwzajemniła
gest i nalała sobie świeżego soku z pomarańczy. Opróżniła szklankę i usiadła na
chłodnym, kuchennym blacie. Pozwoliła, aby nogi swobodnie zwisały i bębniła
palcami o twardy materiał. Dokładnie wiedziała, kiedy Eva Waiss opuściła jej
pokój. Kobieta miała zwyczaj trzaskania drzwiami, jakby chciała zaznaczyć swoją
obecność. Po chwili pojawiła się w kuchni i wymierzyła oskarżycielsko palcem w
swoją podopieczną.
-Na
pewno użyłaś magii, bo tylko ja umiem tak ścielić łóżko!
-Wiem
ciociu, bo ty też jej używasz.
Brian
parsknął śmiechem widząc minę pokonanej żony. Caris uśmiechnęła się szeroko.
Raz przyłapała ciotkę, gdy użyła magii, by ogarnąć pokój. Od tamtej pory także
używała magii. W końcu ona, jako czarownica kształcąca się w domu, miała takie
prawo.
-Jeden
do zera, dla małej.
Codzienny
rytuał. Caris widywała codziennie rano te same obrazy. Wujka Briana, który
przeglądał prasę. Trzy dzienniki, które były sprzedawane w Margate zajmowały
połowę powierzchni stołu i wszystkie otwarte były na jednym dziale. Sport, to
było życie Briana Waissa. Jego żona zazwyczaj starała się sprawdzać, czy
zarówno Brian, jak i Caris są przygotowani do wyjścia i na pewno niczego nie
zapomną. Potem siadała obok męża i krytycznie spoglądała na powstały bałagan.
Po chwili zbierała makulaturę i pomimo protestów męża, wynosiła do salonu.
Brunetka spojrzała na tkwiący na lewej ręce zegarek i westchnęła ciężko.
Zeskoczyła z blatu i poklepała wuja po ramieniu. Nie okazywali sobie uczuć,
typowych dla opiekuna i nieletniej. Byli, jak najlepsi przyjaciele i właśnie
tak spędzali czas. Na żartowaniu, obgadywaniu plotkujących przyjaciółek ciotki
Evy, oraz krzywych nóg modelek. Ciotka Eva była totalnym przeciwieństwem.
Chciała być obecna w każdej chwili jej życia, a najlepiej pilnować, aby o nic
się nie potknęła, ani nie zraniła. Na dłuższą metę było to uciążliwe. Caris pocałowała ciotkę w policzek i narzuciła
na ramiona skórzaną kurtkę.
-A
może Brian, by cię podwiózł?- zapytała nagle Eva.
-Ciociu,
szkołę mam pięć minut drogi stąd. Dam radę…
-Spokojnie
–szepnął Brian.
-Nie
mówcie, że przejęliście się tymi morderstwami -jęknęła Caris.- Ciekawe, kto,
szukałby ofiar w poczekalni Boga*?
-Tylko
miej przy sobie telefon – mruknęła Eva.
-Zawsze
mam go przy sobie.
Caris
westchnęła przeciągle i wyszła z domu. Odetchnęła świeżym powietrzem i z
utęsknieniem spoglądała na fale. Białe bałwany nieśpiesznie rozbijały się o
kamienne nabrzeże. Caris miała wrażenie, że lada chwila zobaczy uśmiechnięte
syreny w otoczeniu delfinów. Zawsze widziała w tej zatoce, coś magicznego.
Powolnym krokiem przedzierała się przez złocisty piasek widząc już chodnik.
Otrzepała spodnie i trampki z piasku. Nie miała ochoty na kolejną kłótnię z
woźnym, na temat zaśmiecania korytarzy. Z uśmiechem rozglądała się po zielonych
uliczkach Margate. Drzewa rosły tutaj wyjątkowo wysoko, a trawa miała niezwykle
soczysty kolor. Zieleń koiła oczy i zszargane nerwy. Lubiła zatrzymywać się pod
jedną z jabłonek pani Marple i spoglądać na morze. Stąd wyglądało groźnie i
jednocześnie wspaniale. Jedynym minusem mieszkania tutaj był niewiarygodnie
mocny wiatr, który zawsze robił z fryzur siano. Caris przejechała dłonią po
rozwianych włosach mając nadzieję, że wchodząc do szkoły nie będzie
przypominała żadnej z wielkich gwiazd lat czterdziestych. Budynek szkoły był
jednym z najmniejszych miejsc publicznych w mieście. Posiadał jedynie dwa
piętra, a wszystkie ściany zostały pomalowane na cytrynowy kolor. To sprawiało,
że się wyróżniał na tle wszystkich, białych budynków. Vera śmiała się, że gdyby
kościół miał podobną barwę, może trafiałaby do niego, co niedzielę. Caris weszła na prawie pusty parking, który
według niej był zupełnie niepotrzebny. Niewiele osób posiadało samochody, a
nawet, jeśli, to preferowali pieszo przyjść do szkoły. Szczególnie teraz, gdy
na błękitnym niebie pojawiło się złote słońce. Czuła jego ciepło na swoich
policzkach, a potem usłyszała gwar rozmów. W końcu im bliżej szkoły, tym
większe natężenie decybeli. Caris pchnęła oszklone drzwi i po chwili omal nie
zginęła w tłumie uczniów. Małe miasteczko tutaj traciło przymiotnik „małe”.
Wąskie korytarze pokryte zimnymi płytkami przypominały tor przeszkód, który
można pokonać tylko czołgając się pomiędzy stopami innych uczniów. Zręcznie
wyminęła pulchnego chłopaka i podeszła do swojej szafki, która znajdowała się
tuż koło klasy od historii. Uważnie rozglądała się po wąskim korytarzu, ale nie
dostrzegła złotych włosów Very. Tutaj, gdzie połowa osób miała włosy o barwie
zboża, Vera zawsze ginęła w tłumie. Jednak jej głos zawsze wybijał się ponad
innymi. Z głośnym trzaskiem zamknęła
szafkę i ledwie dopchnęła się do klasy. Ziewnęła przeciągle i usiadła na swoim
stałym miejscu. Ławka tuż przy oknie, z którego miała widok na oddalony lasek.
W tym miejscu spotykali się uczniowie, którzy w czasie przerwy woleli skryć się
prze czujnymi spojrzeniami nauczycieli. Caris rozpakowała się i zaczęła stukać
o drewniany blat stołu. Ponury profesor Banner powoli zaczął się szykować do
rozpoczęcia lekcji, gdy Vera omal go nie przewróciła. Podekscytowana blondynka
wyjąkała przeprosiny, pomagając podnieść się pulchnemu nauczycielowi i
natychmiast podbiegła do zdziwionej Caris.
-Nie
zgadniesz, kogo widziałam w sekretariacie –wysapała.
-Gumisia.
W
tym momencie Vera zamarła i parsknęła śmiechem. Tylko Caris wiedziała, że
blondynka nadal uwielbia ową bajkę. Wyśmiewała ją za to przy każdej okazji, ale
w taki sposób, aby nikt się nie domyślił.
-Skąd
ci się wziął gumiś?- zapytała ocierając łzy, które wypłynęły z błękitnych
tęczówek.
-Byłaś
taka podekscytowana…
-Haha-
mruknęła z sarkazmem i wywróciła oczami.- Zgaduj dalej.
-Nie
cierpię tej zabawy- warknęła Caris.- No mów.
-Tego
chłopaka z parku. Jest nowy i będzie chodził z nami do klasy.
Caris
uciszyła ją szybko jednym gestem, ponieważ owy chłopak właśnie wszedł do klasy.
Dopiero teraz zauważyła dokładnie jego twarz. Skóra w kolorze mleka, malutkie,
blisko siebie osadzone oczy, których barwa była zupełnie nie do określenia. Z
daleka wydawały się czarne, ale gdy zmierzał w ich stronę, Caris miała
wrażenie, że zrobiły się niebieskie. Czarne krótko ostrzyżone włosy były dokładnie
ułożone, a usta przypominały pojedynczą kreskę. Usiadł dwie ławki za nimi, ale
brązowowłosa wciąż czuła na sobie jego spojrzenie. Splotła dłonie razem i
starała się skupić na słowach nauczyciela, który prosił o dobre traktowanie
nowego ucznia. Alan Dawson…
Na lekcji była kompletnie otępiała.
Wciąż czuła jak wzrok nowego chłopaka wwierca się w jej plecy, przez co bała
się wykonać jakikolwiek ruch. Miała wrażenie, że jej dusza drży pod wpływem
jego spojrzenia. Bała się, że w końcu wyparuje, lub zniknie całkowicie. Drżącą
dłonią ujęła długopis i otworzyła zeszyt. Poczuła na sobie pełne
samozadowolenia spojrzenie nauczyciela, który miał nadzieję, że choć jedna
osoba zainteresowała się jego lekcją. Był w błędzie. Caris czuła, że zaraz
zwariuje. Musiała się czymś zająć. Rysowała w swoim zeszycie każdą rzecz, o
jakiej pomyślała. Dlatego po chwili biała kartka została zapełniona rysunkami
kwiatów, książek i twarzy. Najwięcej było tam zwierząt. W jednym z rogów
pojawił się delikatnie naszkicowany kotek, a obok orzeł. Stworzenie miało
otwarty dziób i rozwarte, złowrogo pazury. Wyglądało, jakby szykowało się do
ataku. Dźwięk dzwonka był jak wybawienie. Caris zebrała szybko swoje rzeczy i
szybkim krokiem opuściła sale.
***
Krople
deszczu powoli zaczynały uderzać o szybę dormitorium. Ginny po raz kolejny
otarła z policzków łzy, których nie umiała powstrzymać. Musnęła opuszkami
chłodną taflę szkła, która oddzielała ją od powietrza. Rozejrzała się po pustym
dormitorium, jakby po raz kolejny chciała sprawdzić, czy nikogo tu nie ma. Małe
pomieszczenie było zapełnione meblami w kolorze ciemnego drewna i pięcioma
łóżkami. Dominował tu szkarłat, który teraz mocno raził oczy Gryfonki. Panna
Weasley ponownie zrezygnowała z kolacji, aby pobyć sama. Jeszcze rok temu nie
zniosłaby tego, nigdy nie była pustelnikiem. Zawsze w otoczeniu przyjaciół,
ludzi, którzy ją cenili i kochali. Przejechała dłonią po potarganych puklach,
które opadały na blade ramiona. Wpatrywała się w Zakazany Las, który otoczony
był złowrogą mgłą. Starała się sobie wyobrazić, co może teraz porabiać Harry.
Jej Harry. Zawsze go tak nazywała, od zawsze należał do niej. Przez lata
ukradkiem wpatrywała się w te zielone tęczówki, w których dostrzegała całą gamę
uczuć.
Cierpienie…
Co
roku inne wyzwanie, które powodowało bliskie spotkanie ze śmiercią. Ginny już
nieraz miewała w sny, w których Potter te potyczki przegrywał. Jednak on zawsze
wychodził z nich cało, jedynie z licznymi zadrapaniami. Chciała być częścią
jego życia, co oznaczało wyzbycie się strachu i odszukania w sobie tej
gryfońskiej odwagi. Teraz, gdy to
zrobiła, on odszedł.
Przyjaźń…
W
to, w jaki sposób traktował otaczających go ludzi. Ginny zawsze to podziwiała.
Na początku nieśmiała dziewczynka patrzyła na miłość swego życia. Otworzyła
swoje serce na ludzi i natychmiast spotkała ją nagroda w postaci Demelzy, oraz
Luny. Obie dziewczyny stały się jej bliskie, ale żadna nie umiała zastąpić
Hermiony. To właśnie panna Granger zajmowała specjalne miejsce w sercu
rudowłosej. Były dla siebie jak siostry, której żadna z nich nie posiadała. Często
siadywały w pokoju panny Weasley i mówiły o swoich uczuciach. Nie zwracały
uwagi na różnicę wieku, w takich chwilach było to nie istotne. A ona odeszła.
Miłość…
Później,
gdy napotykała jego spojrzenie, dostrzegała to uczucie. Było ukryte w
zakamarkach duszy. Na początku nie podobało jej się, że uczuciem tym została
obdarzona Cho Chang. Obserwowała jak Krukonka powoli zaczyna odwzajemniać
uczucia, a ona starała się zapomnieć. Ból towarzyszył jej codziennie, ale
starannie go ukrywała. Nikt nie mógł go dostrzec, ale czujne spojrzenie
Hermiony natychmiast go znalazło. Dała jej radę, która natychmiast odmieniła
jej życie. Harry był zakochany w Cho, a ona szukała szczęścia u Deana. Ale rok
później, to uczucie zostało skierowane do kogoś innego. Widziała ten błysk w
oku, gdy ich spojrzenia się spotykały. Ron tak na nią nie patrzył, w końcu był
jej bratem. Czasem upierdliwy i denerwujący, ale kochający brat. Nie była z nim
blisko, wolała zabawy z Fredem i George` em, ale lata w Hogwarcie bardzo ich do
siebie zbliżyły. Za bardzo ingerował w jej życie, chciał mieć wszystko pod
kontrolą, ale właśnie w ten sposób okazywał jej uczucie. Nie okazywał miłości w
otwarty sposób, ale widziała to. A teraz, on odszedł.
Z
jej piersi wyrwał się rozpaczliwy szloch, którego nie umiała zatrzymać. Drzwi
od dormitorium natychmiast się otworzyły i do środka wpadła Demelza. Blondynka
natychmiast ściągnęła przyjaciółkę z parapetu i przycisnęła do swojej piersi.
Ginny wtuliła się w sweter przyjaciółki i w starała się wylać wszystkie złe
emocje. Czuła dłoń przyjaciółki na włosach, a potem kojący głos w uszach. Jej
nozdrza wypełnił zapach truskawek, który zawsze towarzyszył pannie Robins.
-Wszystko
będzie dobrze…
-Dlaczego
mnie zostawili?- wyszlochała.
-Nie
mieli wyboru. Pomyśl o tym tak, niedługo wojna się skończy i znów do nas wrócą
–szepnęła.
-A
jeśli coś pójdzie źle i Harry…
-Ginny
–syknęła Demelza i odsunęła zapłakana dziewczynę od siebie.- Nie bądź
pesymistką! Harry jest świetnym czarodziejem i na pewno poradzi sobie w każdej
sytuacji!
-Skąd
w tobie tyle siły?- zapytała z podziwem Ginny i otarła resztki łez z
policzków.- Ludzie ledwo się trzymają, a ty…
-Po
prostu wierzę, że kiedyś będzie lepiej –wzruszyła ramionami.- Poza tym życie
jest zbyt krótkie, aby marnować je na słabości.
Ginny
ponownie spojrzała na twarz przyjaciółki. Demelza nie wyróżniała się w tłumie
prawie niczym. Miała okrągłą twarz i porcelanową cerę. Na jej policzkach zawsze kwitły czerwone
rumieńce, na które blondynka klęła w każdej możliwej sytuacji. Kiedyś
nauczyciele ciągle sprawdzali jej temperaturę, ale w końcu zrozumieli, że u
Demelzy to jest normalne. Blond loki delikatnie okalały twarz i opadały na
szczupłe ramiona. Granatowe oczy często przypominały atrament. Jednak Ginny
widziała w swojej przyjaciółce coś, czego nikt inny nie potrafił dostrzec. Biła
od niej niesamowita siła, jakby nic nie mogło jej złamać. Śmiała się głośno,
ale zdecydowanie. Zawsze zachowywała spokój, co niezwykle pomagało jej w czasie
gry w Quidditcha. Dłonie Demelzy poklepały ją po policzkach i pomogły jej
podnieść się z podłogi.
-Rozmawiałam
z Neville` em i chyba mam świetny pomysł –oświadczyła stanowczo.
Ginevra
przyjrzała jej się jeszcze raz i zobaczyła dziwny błysk w oku. Coś na wzór
szaleństwa i radości. Demelza pociągnęła ją za nadgarstek i siłą wyprowadziła z
dormitorium. Pokój Wspólny wydawał się pusty. Ludzie nie spędzali już tam
wolnego czasu, przeżywali wojnę w łóżkach. Ginny też miała taki zamiar. Chciała
dotrzymać obietnicy danej swojej matce i nie pakować się w kłopoty. Musiała
wyjść z wojny bez szwanku, aby potem znów być z Harrym. Neville był jedną z
trzech osób, które siedziały w salonie. Dwie trzecioklasistki pisały
wypracowanie i szeptały coś do siebie tak, aby nikt nie dosłyszał. Ginny
dopiero po chwili zauważyła, że na koszuli przyjaciela znajdują się szkarłatne
plamy. Wydała z siebie zduszony okrzyk i podbiegła do czarnowłosego. Neville
uśmiechnął się do niej wesoło, najwyraźniej nie zwracając uwagi na okropne
zadrapanie, które szpeciło jego twarz.
-Neville,
co się stało?- wyszeptała.
-Miałem
szlaban u Alecto –wyjaśnił szybko i machnął ręką. –Nie musisz się tym
przejmować.
-Chyba
żartujesz!- warknęła.- Musisz iść do pani Pomfrey.
-Ginny
uspokój się –poleciła stanowczo Demelza i opadła na szkarłatną kanapę. –Musimy
z tobą porozmawiać!
Ginny
przeniosła wzrok na swoją przyjaciółkę, która wyglądała jak oaza spokoju. Oczy
miała utkwione w płomieniach ognia, które rzucały na jej twarz delikatną
poświatę. Usta wygięła w delikatnym uśmiechu, jakby była dumna ze swojego
pomysłu. Rudowłosa usiadła na fotelu i przyglądała się Neville` owi.
-Demelza
wpadła na świetny pomysł. Całkowicie ją popieram, ponieważ uważam, że dyktatura
Carrowów powinna się zakończyć.
-Neville
nie wiesz, co mówisz - wyszeptała przerażona Ginny i zasłoniła usta ręką.-
Chyba nie chcesz wszczynać rewolucji! Nie, gdy dyrektorem jest Rudolf
Lestrange!
-Aż
tak wysoko nie mierze –zachichotał.- Chcemy odnowić GD.
Ginny
spojrzała na niego z przerażeniem. Pokręciła powoli głową i spojrzała na
Demelzę, która przeniosła powoli wzrok na swoją przyjaciółkę. Przerażenie na
chwilę sparaliżowało całe jej ciało. Starała się zachować spokój, nie chciała
ponownie się rozpłakać. Oczami wyobraźni widziała Harry` ego, który kręcił
głową. Nie chciałby tego, pomyślała Ginny, Miałam być bezpieczna.
-Odbiło
wam - warknęła.- Dzieciaki umierają ze strachu, a wy je chcecie zagonić do
walki! To jest bezsensowne narażanie naszego życia!
Demelza
splotła ręce na piersi, ale nie spuściła wzroku, gdy Ginny posyłała w jej
stronę gromy. Taka już była. Demelza nie potrafiła odpuścić, nawet gdy chodziło
o głupoty. W końcu miała w sobie tę cholerną, gryfońską dumę. Spojrzała na
Neville` a, który opuścił głowę.
-Mam
to załatwić sama?- zapytała, a gdy nie uzyskała odpowiedzi podniosła się z
miejsca.- Gin, tu już nie chodzi o ciebie. Ty zawsze po lekcjach idziesz do
dormitorium, a ja zostaje i słyszę to wszystko! Te krzyki pierwszaków, które są
torturowane dla zabawy. Rozumiesz Gin? DLA ZABAWY!
-Demelzo,
tym nie poprawisz ich sytuacji!- krzyknęła rudowłosa również wstając ze swojego
miejsca. –Wręcz ją pogorszysz!
-Ty
się po prostu boisz!
-Jak
śmiesz!
-DOSYĆ!-
głos Neville` a przebił się przez okrzyki dwóch Gryfonek.- Demelzo, jeśli Ginny
nie chce w tym brać udziału, nie możemy jej zmusić.
Ginevra
spojrzała na niego ze zdziwieniem. Usłyszała w jego głosie coś dziwnego, czego
nigdy nie usłyszała. Nutkę rozczarowania. Nie potrafiła w to uwierzyć.
Spojrzała na przyjaciela i szukała w nim tego małego chłopaczka, który jąkał
się, gdy zapraszał ją na bal. Pokręciła głową z wściekłością.
-Chcecie
umierać? Proszę bardzo, tylko pamiętajcie o wyborze trumien!- warknęła i
szybkim krokiem ruszyła w stronę dormitorium.
Pierwsze
łzy spłynęły, gdy trzasnęły drzwi. Dopiero wtedy zrozumiała, że naprawdę się
boi.
***
Caris
poczuła, jak pierwsze krople spadają na jej głowę. Zaklęła nad swoją głupotą,
wiedząc, że ta kurtka nie ma kaptura. Pochyliła głowę i przyspieszyła chcą jak
najszybciej znaleźć się w domu. Weszła na plażę i próbowała brnąć przez piasek.
Jednak tym razem sypkie ziarna nie pomagały. Mokre przylepiały się do butów i
sprawiały, że krok nastolatki był ciężki i powolny. Rozwścieczone fale uderzały
o brzeg i skały. Caris spojrzała na wysoki klif, który otoczony był lasem.
Nigdy w nim nie była, ze strachu przed zagubieniem. Kolejny ryk wiatru odbił
się echem, a ona nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwróciła się szybko, ale
jej oczom ukazał się pusty teren.
Zmrużyła oczy, chcąc dostrzec coś więcej, ale nie było jej to dane.
Deszcz się wzmocnił i zamazał krajobraz. Pierwsze kosmyki przylepiły się jej do
szyi i twarzy, gdy ponownie ruszyła w kierunku domu. Chciała podbiec, ale nagle
się potknęła i upadła w piasek. Zakaszlała chcąc się pozbyć ziaren, które
wciągnęła razem z powietrzem. Podniosła się powoli, czując ból w prawym kolanie,
gdy nagle dostrzegła czyjeś ślady. Deszcz zaczął je niszczyć, dlatego nie
przejmując się zimnem i mokrymi ubraniami ruszyła za nimi. Szła szybko mając
nadzieję, że deszcz nie zmyje wszystkich. Z przerażeniem zauważyła, że prowadzą
do jej domu, do jednego z okien. Stanęła na palcach i dostrzegła salon, gdzie
Eva rozmawiała właśnie z Brianem. Pokręciła powoli głową i ruszyła w stronę
drzwi. Gdy weszła do środka natychmiast zobaczyła spojrzenie wujostwa.
-Nareszcie,
gdzieś ty była?- zawołała z wyrzutem ciotka.
-W
szkole - odparła powoli Caris.
Przyjrzała
się ciotce podejrzliwie. Przecież nigdy nie słyszała takich wyrzutów za lekkie
spóźnienie. Spod kurtyny ciemnych loków zauważyła zaczerwienione oczy. Przyjęła
podane przez Briana koce, którymi miała się rozgrzać i ruszyła powoli do
siebie. Schody skrzypiały cicho, dlatego powoli i ostrożnie się cofnęła.
-Od
jutra będziesz ją zawoził do szkoły i z powrotem!- oświadczyła szeptem Eva.
-Nie
upilnujesz jej zakazami i uwiązaniem na smyczy –warknął mężczyzna.- W końcu
zerwie uwięź i wtedy będzie w większym niebezpieczeństwie!
-Mów
jak chcesz!
Caris
powoli weszła na szczyt schodów i zamknęła drzwi od pokoju. Przebrała się w
dres i szczelnie owinęła kocami. O jakim niebezpieczeństwie mówili?
*Margate
nazywa się poczekalnią Boga, ponieważ większość mieszkańców to starsze osoby.